Poniżej relacja ze słynnej grani Peuterey Integrale (TD+/ED1 5c VI 4500m) na Mont Blanc, którą w dniach 25-27 lipca 2024 pokonała dwójka naszych klubowiczów – Szymon Podosek i Roman Forysiak. O przejściu będzie można posłuchać na prelekcji podczas Klubowego Zakończenia Sezonu, a tymczasem zachęcamy do przeczytania opowiadania autorstwa Romka.

Maraton na Białą Górę

To już jest prawie jak tradycja – jak co roku jedziemy w Alpy z planem przewspinania kilku ciekawych dróg pod Mont Blanc. Po spędzeniu 13 h w samochodzie docieramy do Chamonix w czteroosobowym składzie – Ania, Andrzej, Szymon i Romek piszący te słowa. Następnego dnia dołącza do nas jeszcze piaty klubowicz – Marcin, który działać ma z Anią, nasza trójka ma bowiem odrębne plan działania. Lubimy wspinać się długimi drogami, które wymagają od wspinacza na naszym poziomie rekrutacji stu procent doświadczenia i zaangażowania. Są to z reguły polecane w przewodnikach klasyki, ale właśnie te drogi są najczęściej warte uwagi. Poza kilkoma trudniejszymi technicznie ale krótszymi i mniej poważnymi drogami „na rozwspin” naszym głównym celem ma tym razem być Filar Freney. Ambitny, ale po zebranych doświadczeniach na długich i wymagających alpejskich drogach i dobrym przygotowaniu do sezonu wydający się na miarę możliwości naszego zespołu.

Życie wspinacza nie jest jednak zawsze usłane różami i po tym jak przy zbieganiu z robionej zaraz po przyjeździe drogi na Aiguille Peigne Andrzej nabawia się kontuzji stopy musimy zrewidować nasze zamierzenia na najbliższy tydzień. Diagnoza następnego dnia nie pozostawia złudzeń – złamanie w stawie oznacza uziemienie, z Szymonem za cel obieramy więc inną drogę wiodącą na dach Europy – wspinaczka granią Peuterey Integrale na Mont Blanc, uznawaną przez wiele osób za najdłuższą alpejską wspinaczkę. Z włoskiej miejscowości Courmayeur poprzez długą i zębatą grań Aiguille Noire Peuterey, Damy Angielskie, trzy piki Aiguille Blanche, a dalej górną część Wielkiego Filara Narożnego i Mont Blanc de Courmayeur dociera się na najwyższy szczyt Alp – Mont Blanc. Stąd w dół można zejść 3 wariantami. Najbardziej oczywisty w trawersowaniu góry jest wariant zejścia do Les Houches leżącego w francuskiej dolinie nieopodal Chamonix. Dociera się tam poprzez schron Vallot i Dome du Gouter. Niżej po drodze mija się okryty złą sławą Grand Colouir potocznie nazywany „Rolling Stones”. Żleb ten bardzo często zrzuca w dół lawiny kamienne, stwarzając poważne zagrożenie dla przekraczających go osób. Całość trawersowania z jednej doliny do drugiej ma łączną długość w granicach 29 km. Pokonać trzeba ponad 4000 m przewyższeń w górę oraz podobną ilość metrów zjazdami na linie lub zejściem w dół do doliny. Trudności techniczne to TD+/ED1 5c VI.

Wyciągów opisanych w przewodniku do szczytu Aiguille Noire jest razem ze zjazdami około 50, natomiast nieopisanych długości liny w dalszej części drogi jest jeszcze kilkadziesiąt. Zjazdów na całej trasie znajdziemy 30. Mimo, że większość terenu jest łatwa, do stopnia IV i pozwala na przebywanie dystansu na lotnej asekuracji, to łączna odległość, wysokość całego przemierzanego terenu oraz suma przewyższeń do pokonania sprawiają, że jest się czym zmęczyć. Jest to istny maraton w terenie alpejskim. Niebagatelny jest też charakter drogi. Jej odcinki znane są z kruszyzny, spotyka się miejsca, gdzie można zostać zaskoczonym przez obrywy śnieżno-lodowe lub skalne. Wycofy z drogi są trudne i wiodą niebezpiecznym terenem. Wszystkie przewodniki podają, że najlepsze rozwiązanie to skończenie drogi na szczycie Blanka i stamtąd zejście do doliny. Dlatego tak ważna jest szybkość zespołu i zmieszczenie się w oknie pogodowym. Okresy dobrej pogody najczęściej nie trwają dłużej niż 3 dni. My mieliśmy do wykorzystania dwu i pół dniowe, czyli krótkie, okno pogodowe. Czwartek i piątek zapowiadał się wyśmienicie, natomiast trzeci dzień był mocno wątpliwy, bo w prognozie były namalowane piorunki już od godziny 12-stej. Pakujemy się więc kompaktowo z zamiarem przejścia w dwa dni. Nie zabieramy karimat i śpiworów, żeby zredukować gabaryt oraz wagę. Jedna noc którą planujemy mieć na trasie powinna wypaść w małym schronie Craveri na przełęczy „Breche N” już po minięciu Dam Angielskich.

Ze sprzętu zabieramy:
– uprzęże i sprzęt osobisty,
– 1 x lina połówka 60m
– siedem friendów BD (0,4; 2×0,5; 2×0,75; 1 i  2)
– 9 górskich ekspresów, 4 wolne karabinki
– 3 taśmy 120 cm i 4 krótsze
– ja lekkie raki, krótki czekanik, normalne lekkie buty górskie do raków i butki wspinaczkowe
– Szymon lekkie raki,  dwa sportowe czekany (dziabki), buty górskie do raków i butki wspinaczkowe
– Jetboil i 2 x 100 mL gazu
– czołówki
– pakujemy też małe worki NRC na ewentualny nieplanowany biwak.

Zapas prowiantu na wspinaczkę ustalamy na minimum. Zapasowa ilość poza tym co będziemy jeść przez dwa dni wspinaczki to jeden liof na zespół, po 2 batony i po 1 tabletce izotonika do rozpuszczania w wodzie na osobę.

Wyruszamy w środę po południu z Chamonix. Najpierw autobusem poprzez tunel do Courmayeur, a tam na dworcu przesiadkowym do darmowego busa w kierunku Val Veny. Gdy już idziemy w stronę podejścia mijamy dobrze nam znany sprzed kilku lat kamping Peuterey. Stąd dalej ścieżką, a następnie bardzo fajną ferratką przemieszczamy się do schroniska Borelli. Jest to sympatyczna chatka przytulona do skał u podnóża bocznych turni masywu Aiguille Noire (podejście poniżej 2h). Schron jest niestety pełen wspinaczy. Potwierdza się, że hasło „dobry warun” działa jak magnes na alpinistów. Jest koło godziny 20 a kilka osób już śpi – zapewne ruszą w środku nocy na Peterejkę. Kilka osób się jednak kręci tu i tam. Coś gotują, jedzą, albo polują na zasięg GSM. Udaje się nam zrobić wywiad z jedną dziewczyną z Katalonii – wraz z partnerem wybiera się na trawersowanie Aiguille Noire. Ten sam cel ma jeszcze pewien francuski przewodnik z klientką. Inne 4 zespoły mają wspiąć się tą samą drogą na Noire, natomiast będą kontynuowali wspinaczkę granią Peuterey na Blanka. Do tego nasz zespół i zespół 2 Szwajcarów poznanych w autobusie, a idących na tą samą drogę. Łącznie więc wspinaczkę następnego dnia  ma rozpocząć 8 par. Będzie tłoczno, wolno i przez to być może niebezpiecznie. Mamy zamiar z Szymkiem wystartować koło wpół do czwartej, żeby z czołówkami podjeść pod ścianę i wbić się bladym świtem w drogę. Na kolację robimy i zjadamy kanapki z francuskich bagietek. Przygotowujemy tez po kanapce na śniadanie oraz po 2 sztuki na jutrzejszą wspinaczkę, żeby rano nie marnować czasu. Kładziemy się na ostatnich wolnych miejscach na antresoli w głównej sali schroniska. Plan mamy, żeby wstać o godzinie trzeciej, ogarnąć się i ruszyć pod ścianę.

Niestety gdy wybija 1:00 dalej nie śpię. Ktoś się już właśnie zerwał na nogi i zaczyna się krzątać. Co rusz to otwiera i zamyka hałaśliwe drzwi. W końcu chwila spokoju i znowu to samo. Wstaje kolejny zespól, drzwi skrzypią i walą o futrynę – nie zasnę już, to jest pewne. W mojej głowie wówczas rysuje się sprytny plan. Skoro 2 zespoły już będą wychodzić koło godziny drugiej, a pozostałe 6 razem z naszym dalej śpią, to pewnie wszyscy wstaną o godzinie 3 i zacznie się wyścig pod ścianę. O wpół do 3 szarpię więc Szymona i zagaduję, żeby już wstać. Chyba też nie spał, bo bez marudzenia wstaje i schodzi na dół zabierając po drodze graty. Zeskakuję za nim na parter. Prawie po ciemku zgarniam moje manatki i również wymykam się na zewnątrz. Gotujemy tylko wodę na herbatę, kanapki mamy już z wieczora. Wpychamy to w siebie patrząc co robią 2 inne zespoły, które zaczęły się również krzątać przed chatką. Jak tylko kończymy śniadanie to zakładamy wory i ruszamy pod ścianę. Do góry prowadzi ścieżka zanikająca tu i tam między nierównościami terenu. Dla orientacji można znaleźć gdzieniegdzie namalowane farbą na kamieniach żółte trójkąty. Te się jednak też potrafią zagubić. Kierunek do którego zmierzamy jest oczywisty, wieczorem było widać ślady na stożku śniegu pod wejściem w drogę. Zresztą w dali pod ścianą widać światełka dwóch zespołów, które już prawie 2h wcześniej wyrwały ze schroniska.

Podejście to bita godzina szybkim tempem. Pod ścianą, gdy mam już na sobie szpej i pakuję rzeczy do plecaka to prawie mnie zwaliło z nóg. O rzesz … nie ma mojej puchóweczki – została w chatce! Złorzeczenie na cokolwiek czy kogokolwiek nie ma sensu. Ze spuszczoną głową zdejmuję szpej i proszę Szymona, żeby się przygotował do prowadzenia. Pewne w tej chwili jest już to, że drogi w 2 dni nie zrobimy. Biegnąc piargiem i po głazach w dół mijam zdyszanych ludzi prących w górę. Wszyscy pytają co się stało i mówią: „Jak to nie jest droga kurtka to po nią nie wracaj”. Zabawne rzeczywiście – czeka nas potencjalny kibel bez śpiworów, to jeszcze ok, trochę takich już było, ale bez puchówki to byłby błąd. Monika powiedziałaby nawet, że głupota i … miałaby rację. Po prawie 30 minutach zbiegania orientuję się, że jestem już za nisko. Teren jakby przypomina okolice z ścieżki podejściowej do schroniska. Robię trawers w lewo i świecę po odległych o jakieś 100 m skałach. Po paru minutach widzę nade mną schronisko. Przed nim i w środku nie ma już nikogo, a puchóweczka z Małacha leży sobie spokojnie na moim kojo. Za godzinę jestem z powrotem koło Szymona. Ostatni zespół właśnie startuje w drogę. Katalonka jeszcze asekuruje swojego chłopaka na pierwszym wyciągu. Natomiast u góry nad nami widać piękny festiwal migających czolówek. Pierwsze zespoły już są gdzieś pod pierwszym zębem – Pic Gamba. To jakieś 8  wyciągów nad nami. Szczęśliwie nie słychać spadających kamieni.

O 6:15 Szymon startuje w ślad za tą całą kawalkadą. Pierwsze wyciągi przechodzimy związani, ale na razie nie jest nawet wspinaczkowo. Natomiast 4-ty wyciąg jest już za 5a – Szymon robi go sprawnie, dalej przy świetle czołówki i dochodzi do pierwszego stanu. Linę 60 m mamy złożoną na pół więc odległość maksymalna w zespole nie będzie nigdzie większa niż 30 m. Dobiega mnie wołanie z góry: „Idę dalej na lotnej”. Dla mnie ok, wspinając się równolegle robimy czas, ale jak tylko sam łapie chwyty i staję na wilgotnej skale to nie czuję się zbyt pewnie. Podejście oraz dodatkowa  przebieżka tam i z powrotem trochę zmiękczyły moje łydki. Ruszam za partnerem, powoli do góry, w miarę postępu zyskując pewność. Szymon pożera wyciąg za wyciągiem więc dość szybko jesteśmy w okolicach 8 wyciągu gdzie trawersujemy, pod wierzchołkiem Pic Gamba, w stronę następnej turni – Pointe Bifide. Minęliśmy jeden zespól i Szymon już jest teraz za francuskim przewodnikiem z klientką. Trochę dalej widać 2 inne zespoły. Reszta znikła w górze na grani. Przechodzimy kilka całkiem fajnych górskich wyciągów, w tym ściankę 5c wymagającą dynamicznych ruchów. Chwilę później około wyciągu 20 Szymon puszcza mnie na prowadzenie. Przy pełnym alpejskim słońcu idziemy teraz na lotnej asekuracji po grani lub w jej bliskim sąsiedztwie. Jest gorąco. Zabraliśmy tylko po 1L picia na osobę i zaczyna tego powoli ubywać. Liczę ile zrobiliśmy do tej pory wyciągów i kalkulujemy nasze szanse. Wspinamy się w tempie 12 minut na wyciąg. Jak tak dalej pójdzie to jesteśmy jeszcze w grze. Nasz triger jest ustawiony na godzinę 16-17 na piku Noire. Jak będziemy tam w tym czasie to lecimy dalej. Jak będziemy później to schodzimy w dół drogą klasyczną, ewentualnie zastanowimy się czy nie podjąć jeszcze wyzwania i iść dalej na Blanka. To oczywiście wiązało by się z ryzykiem kibla i złapania przez burzę właśnie gdzieś w okolicy jego wierzchołka. Na razie pogoda jest piękna. Widoki i ekspozycja powalają z nóg.

Dalej idziemy głównie na lotnej i spotykamy się tylko jak szpej prowadzącego jest już wyzerowany. Na ostatnie przeloty zużywam nawet repik do zjazdów i jeden z dwóch karabinków HMS zostawiając na stanowisko tylko 1 taśmę i karabinek. W ogóle to mamy zasadę, że na 30 m między nami muszą być założone minimum 2 przeloty, a jakby było trudniej to trzeba założyć stan i ściągnąć do siebie partnera. Jak szedłem na drugiego to wydawało mi się to proste. Szymon z dużą pomysłowością wykorzystywał często mizerną rzeźbę, żeby coś pewnego osadzić. Oczywiście między kruszyzną, ruchomymi bloczkami i wygładzonymi obłymi częściami skały nie było to łatwe. Teraz prowadząc sam gimnastykuję się jak się asekurować. Czasami po przejściu w kruchej skale dwudziestu metrów mam nadzieję, że Szymek nie wyjął jeszcze poprzedniego przelotu. Teren nie jest co prawda trudny, ale jednak wspinaczkowy i trzeba trzymać się zasady – jak jesteśmy związani to się asekurujemy. Uff jest pewny blok skalny. Zarzucam na niego taśmę, przyciskam ją kamieniem, żeby jej nie wyszarpać liną idąc dalej. Dorzucam ekspres, wpinam linę i lecę do przodu. Jesteśmy już pod Pointe Walzenbach.

Utrzymujemy tempo 12 minut na wyciąg i spotykamy się co jakieś 5-6 długości liny na stanach albo przy większym kamieniu. Jest cool. Daleko w dole za nami w kierunku nieba sterczy wierzchołek Pic Gamba, który niedawno mieliśmy jeszcze ponad sobą. Mamy już dobrą wysokość. Czujemy się fantastycznie, to jest naprawdę piękna graniówka. Widoki na lodowiec Freney pod nami oraz na czerwone filary podpierające Mont Blanc od strony południowej są niesamowite. Nie, zdecydowanie nie chcielibyśmy tego przechodzić w nocy! Te obrazki będą pod powiekami już na zawsze i przy każdym wspomnieniu będą powodować uśmiech na twarzy. W pewnym miejscu dochodzi do nas para włoskich alpinistów. Goście podeszli jeszcze po ciemku prosto z doliny pod ścianę i naprali w górę lecąc całość na lotnej. Gdy prowadzący doszedł do mnie to pyta czy może mnie minąć, bo wspinają się równolegle i będą szybsi. „Prego” – odpowiadam i ustępuję koledze miejsca. Przechodzi parę metrów i mówi, że w sumie to mogę iść, żeby nie tracić czasu. I tak idę te 8 metrów za nim przez kilka wyciągów lotnej. Za mną idzie Avanti nr 2, a parę metrów za nim Szymon. Trwa to dopóki nie spłukałem się ze szpeju i muszę zaczekać na partnera. Italiano polecieli wtedy dalej. Narobili jednak trochę kłopotu, bo jak mijali na kolejnym wyciągu francuskiego guide’a, a działo się to w parchatym kominie, to ktoś strącił w naszą stronę coś wielkości kostki brukowej. Kamień walnął ze sporym niutonem w skałę jakieś parę cali od naszej liny i mniej więcej 4 metry za mną oraz podobną odległość przed Szymonem – mogło być nieciekawie.

Znowu przechodzimy na wspinanie od stanu do stanu bo mamy do przewspinania dwie piątki. Dalej lotna i dojście do zjazdu z Pointe Walzenbach. Zjazd wykonujemy na zastanej linie poręczowej, która wygląda na dość zdrową. Potem rutyna, kilka długości na lotnej i kolejne spowalniające piątki od stanu do stanu. Przechodzimy najtrudniejsze wyciągi na drodze. Wyciągi wycenione na górskie 5b – 5c nie są na pewno łatwe, gdy ma się na sobie plecak. Małe chwyty w płytce słabo trzymają w tej temperaturze. No, magnezja by nie zaszkodziła. Przed zadaniem z małej krawądki kilka razy wycieram palce do spodni, żeby mieć pewność, że utrzymam chwytu. Dwa wyciągi później,  gdy wchodzę na półkę leżącą tuż pod kolejnym wierzchołkiem spotykam guide’a z klientką oraz parę chłopaków z Włoch i najważniejsze, jest tu też kupa śniegu. Będzie można uzupełnić zapas wody. Proces topienia kosztuje na pewno sporo czasu, ale bez wody ani rusz w tym słońcu. Z spotkanymi zespołami ustalamy nasze położenie na drodze. Mieliśmy wrażenie, że to już jakiś 42 wyciąg, a w rzeczywistości byliśmy dokładnie po 35… kurde jaki szmat drogi jeszcze przed nami. Na lotnej tak czasami bywa – wydaje się, że przeszło się nie wiadomo ile, a to tylko kilka wyciągów. Dodatkowo długość naszej liny 30 m robi problem. Spotykamy na drodze kilka wyciągów wspinaczkowych w trudności 5 i długości ponad 40 m. Musimy wtedy zakładać pośrednie stanowiska. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem od liny połówkowej 60 m byłoby zabranie cienkiej liny pojedynczej 60 m. Wtedy dłuższe wyciągi można by śmiało poprowadzić na raz, a zjazdy 30 metrowe też byłyby możliwe.

Jest już po 15-stej, gdy napojeni i zaopatrzeni w 2 L napoju ruszamy dalej w kierunku Pointe Brendel. Po przejściu dwóch łatwych wyciągów osiągamy ten wierzchołek i na zastałej plątaninie starych pętli i poręczówek zakładamy zjazd do przełęczy. Po opuszczeniu się 25 m w dół trawersujemy kruchym terenem  i startujemy w kolejne wyciągi zaczynające się parę metrów w lewo od zaklinowanej między turniami sporej wanty. Z drugiej strony Blank dalej w całej okazałości, ale nad jego szczytem pojawiają się wesołe białe demonki. Wyciągi 5b i 5c są dość syte. Od jakichś 20 lat nie pamiętam, żebym w tych trudnościach musiał robić coś jak strzał do klamy, a asekuracja pode mną nie była zbyt rzetelna. Potem już robi się łatwiej i po dalszych 2 czwórkowych wyciągach ściągam do siebie Szymona na kolejnym wierzchołku – Pointe Otoz. Wobec braku sprzeciwu oddaję prowadzenie. Mamy za sobą 41 wyciągów, a minęła już godzina 17-sta. Przez topienie śniegu i większe trudności skalne prędkość spadła nam do 16 minut na wyciąg. Triger właśnie przeskoczył, a my jesteśmy jeszcze daleko od piku Noire. Nie ma teraz co o tym myśleć tylko brnąć przed siebie.

Szymek prowadzi łatwy trawers i wbija się w kolejną 5b. dalej dłuższy odcinek terenu poniżej piątki pokonujemy na lotnej. Gdy po przejściu jakichś 150 m wspięliśmy się miedzy ścianą, a odstrzelonym dużym blokiem doszliśmy do żlebu podprowadzającego pod Pointe Bitch. To wyciąg nr 45. W żlebie zastaliśmy dużo śniegu i 3 zespoły szykujące się do biwaku. Na dole guide z Francuzką, w połowie wysokości, jakieś 20 m nad nimi Simon i Valerie (Szwajcarzy), a na przełączce powyżej chłopaki z Turynu. W tym miejscu wszędzie jest śnieg i z dołu kuluarem zaczyna już podwiewać wieczorny chłodek – zdecydowaliśmy, żeby wrócić z 20 m pod osłonę odstrzelonego bloku. To dość ciasne i garbate miejsce biwakowe, ale gdy włożyliśmy w nie trochę pracy to było w sam raz, żeby się położyć. Blok chronił nas od czeluści i powiewów chłodu z dna doliny. W pobliżu mieliśmy śnieg więc szybko zasyczała maszynka gazowa. Kibel przygotowaliśmy tak dobrze jak się tylko dało w tych warunkach mimo tego wgniatające się w plecy kamienie i dreszcze nie pozwalają zasnąć. Jak to bywa na takich biwakach noc się dłuży, a ulgę przynosi dopiero robota o pierwszym brzasku.

W kierunku szczytu startujemy o 7-mej. Prowadzi Szymon. Włosi i Szwajcarzy pomknęli godzinę przed nami. Guide jeszcze się ogarnia, ale rusza chwilę po nas. Wyciąg kominem wyjściowym na Pointe Bitch odczuwamy jako dość siłowy. Potem dwa zjazdy, trawers, kruchy komin do góry i marsz diagonalnie w kierunku szczytu. Na Noire jesteśmy już po godzinie. Pogoda jak się patrzy, cieszymy oko widokami. W tych zacnych okolicznościach nie marnujemy jednak zbyt wiele czasu. Okazało się, że prognozy pogody nam sprzyjają i załamanie z burzą ma przyjść o kilka godzin później dlatego zaczynamy zjazdy w dół w kierunku Blanka. Zjazdów jest 14, po jakieś 28 m każdy. Te 400 m obniżenia zjada nam 2,5 h. U podstawy ściany zakładamy raki i stromym śniegiem pniemy się pod górę w kierunku Przełęczy Południowej oddzielającej słynne Damy Angielskie od Noire. Częściowo po zmrożonym firnie, a później po stosach ruchomych kamieni docieramy na przełęcz. Przed nami w odległości 20 minut widać 2 znajome zespoły. Mamy jako taki azymut, ale korzystanie z opisu i zdjęć z przewodnika jest cały czas konieczne, żeby w tym kamieniołomie iść właściwą drogą. Szymek sprawnie prowadzi, a gdy pnie się w górę ja asekurując chowam się za większymi głazami lub załomem skały. Na szczęście partner nie zrzuca kamieni, bo umie się poruszać w takim terenie.

Trawersowanie Dam Angielskich wymaga właściwie wejścia  tylko na wierzchołek Pointe Casati. Wspinamy się do tego piku może nie trudnym, ale czujnym i kruchym terenem. Z wierzchołka Casati obniżamy się trzema 20 m zjazdami na Przełęcz Centralną. Zjazdy są z parchatych stanów zbudowanych z kolekcjonowanych przez lata taśm i repów. Dalsza wspinaczka wiedzie nas poprzez trawersowanie lewej flanki Pointe Isolee. Najpierw obniżenie o 50 m wzdłuż starej liny poręczowej. Następnie trawers do kolejnego stanowiska, z którego zjedziemy na jedną długość liny. Stąd będziemy podchodzić żlebem na Przełęcz Północną z Biwakiem Craveri. Z miejsca, do którego zjechaliśmy widzimy Włochów krążących bez asekuracji po wielkiej granitowej ścianie. Chłopaki chodzą góra, dół i kręcą głowami poszukując dalszej drogi. Za nimi podeszli Szwajcarzy, którzy chyba wiedzieli jak przewspinać ten fragment. Gdy jesteśmy już przy przełęczy widzę, że Włosi przeszli to podejrzane miejsce. My wchodzimy do Biwaku Craveri – tutaj chcieliśmy spać poprzedniej nocy, a tymczasem jest już 14:30 następnego dnia. W budce zorganizowano miejsce wypoczynku dla 4 osób. Znajdujemy książka wpisów i parę pojemników. Przeszukuję te pojemniki w celu uzupełnienia naszych nader skromnych zasobów prowiantu. Znajduję tylko 2 garście płatków owsianych i 1 torebkę herbaty. Słabo! Chętnie zostawilibyśmy coś dla wspinaczy, którzy dotrą tutaj głodni w załamaniu pogody. W naszej sytuacji zabieramy to bogactwo ze sobą na pewny już 3 dzień wspinaczki.

Z przełęczy proste trawersowanie doprowadza nas do miejsca, gdzie Włosi szukali możliwości przejścia. No ogólnie jest tu nieciekawie. Wspinam się na czubek 6 metrowego pipanta przypominającego do złudzenia ostry zęba rekina. Szukam możliwości z góry, bezpośrednio w lewo, potem się obniżam i szukam trawersu parę metrów poniżej. Po kilku podejściach nabieram przekonania, gdzie jest najlepsza możliwość przejścia. Zarzucam na ząb 2 taśmy i wpinam do nich linę. Zabieg ten robię celowo, bo jakbym poleciał z góry to jedna dynema na ostrych krawędziach na pewno ulegnie przecięciu. Druga powinna utrzymać. Dla ułatwienia zostawiam mój plecak u Szymona. Sięgam do słabych chwytów i wchodzę na płytkę. Gdy już zacząłem sekwencję to poszło dalej jak po sznurku. Ruch do lepszego, z dołu niewidocznego chwytu i parę ruchów w lewo. Nawet udało się jakiś przelot założyć. Dziesięć metrów dalej buduję stan i patrzę jak Szymon przechodzi to samo miejsce z 2 plecakami. Teraz drogę na Aiguille Blanche mamy otwartą.

Dochodzimy do tzw. Kuluaru Schneidera i skręcamy w prawo w stronę południowej grani. Trawersujemy dalej wschodnimi zboczami Blanche, po stronie lodowca Brenva. Trzeba minąć wybitną 800 metrową świeczkę Pointe Gugliermina, przesuwać się diagonalnie dalej, aż do wejścia na grań. Z grzbietu znowu widzimy bezmiar południowych ścian Blanka i lodowiec Freney u jego stóp. Po kilkudziesięciu metrach wspinaczki skalnym a potem śnieżnym ostrzem grani natrafiamy na znajomych Włochów, którzy ładują się do śpiworów. Jak się od nich dowiedzieliśmy Szwajcarzy polecieli w stronę szczytów Blanches. Krótko myślimy czy nie iść dalej, ale ponieważ słońce świeci już lekko na pomarańczowo to postanawiamy gdzieś w pobliżu zabiwakować. Znajdujemy fajną półkę zawieszoną po wschodniej stronie grani na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Trochę starań i to orle gniazdo zmieniło się w małą platformę biwakową.

Wybór trafiony, bo jesteśmy schowani przed zachodnim wiatrem niosącym ze sobą chłód lodowca Freney. Widoki wieczorne mamy piękne – podziwiamy wszystkie okoliczne szczyty alpejskie i dalej wiele innych wierzchołków wraz z rozpoznawalnym w tle Matterhornem i Monte Rosą. Śnieg mamy właściwie pod ręką więc po przygotowaniu biwaku gotujemy ostatniego liofa. Zjadamy go po pół porcji na osobę i popijamy naparem herbatki z Craveri. Ubieramy się w to co mamy ze sobą w plecakach, a linę, taśmy i plecaki układamy warstwą pod siebie. Myśli w takiej chwili są proste – zasnąć i nie budzić się do rana. Realizacja jest już bardziej skomplikowana. Zaraz jak krążenie zwalnia to zaczyna być zimno i niewygodnie. Za radą Bonattiego cały czas ruszam nogami i rękoma, żeby pobudzać krążenie  Na dodatek przed północą nad Monte Rosą zaczyna się dyskoteka. Burza trwa tam przez ponad 4h. Jakby takie coś siadło nad naszym biwakiem to finał przygody byłby dosyć słaby.

Mija trzecia noc na minus ze spaniem, ale jak już nie raz wcześniej i dzisiaj  dotrwaliśmy do rana. Włosi przechodzą koło nas gdy jeszcze się ogarniamy. Patrzą zdziwieni na „śpiwór” który Szymon im pokazuje. Zdążył już go spakować do woreczka wielkości paczki fajek i pokiwał nim w powietrzu. Chłopaki pokręcili głowami pożyczyli powodzenia i poszli dalej – znowu wyruszymy po nich. Zajadamy jednak na razie po tej skromnej garści owsa i popijamy popłuczynami z drugiego parzenia, „pożyczonej” z Craveri, torebki herbaty. A tutaj trzeba się śpieszyć – Słońce zaczyna się powoli odrywać od horyzontu. Jak zaświeci potem po śniegu w górnych partiach Filara Narożnego, to może się zrobić niebezpiecznie. Na Aiguille Blanche wprowadza nas Szymek. Mijamy po drodze śnieżne granie, znane ze swojej urody. Są one jakby wyrzeźbione ręką dawnego włoskiego mistrza w kształt białego półksiężyca.

Zjazdy z góry na Col de Peuterey przypada mnie. Jest to 6 zjazdów po jakieś 25 m. Będąc blisko dołu widzimy u góry na Filarze Narożnym zespół. Czyżby to poznani 2 dni temu Baskowie? Nasi znajomi Włosi i Szwajcarzy są jeszcze na przełęczy pod nami, ale za chwilę kierują się w stronę filara. Gdy lądujemy na śniegu tuż po godzinie ósmej to przeszywa nas zimno. To jest tylko odległość jakichś 2h od naszego biwaku. Mogliśmy tu dojść już wczoraj. W opisie jest informacja, że są tu miejsca biwakowe, ale noc w tej lodówce byłaby bardzo ciężka. W tym roku są tu tylko 3 niecki wydeptane w śniegu. Podjęliśmy wczoraj słuszną decyzję o skróceniu dnia wspinaczki. Przełęcz Peuterey jest bardzo rozległa i ładna, widać z niej zacnego Freneya jak na dłoni, a za nim eksponowaną część grani Innominaty. W trakcie gdy zbliżamy się do Blanka, to niedalekim żlebem z Courmayour’a zlatuje, z hukiem lokomotywy lawina o objętości kilka wywrotek gruzu. Patrzymy w górę na depozyty granitowych bloków wiszące nad nami. Słońce właśnie zaczyna po nich operować. Powinniśmy być już wyżej, a nie pod nimi.

Przekraczamy szczelinę i wbijamy się w Grand pilier d’Angle. Początek jest zaskakująco zalodzony i wymaga sprężenia. Dalej w pośpiechu przemykamy pod nagromadzonymi głazami. Najpierw skośnie w górę na prawą stronę, a następnie skośnie w górę na lewe ramię filara. Na bezpiecznej grani jesteśmy przed jedenastą. Tu już włączamy na luz, stres wyparował i znowu wrócił fun ze wspinania. Teraz mamy do przejścia eksponowany skalno-śnieżny grzbiet doprowadzający do górnych partii Filara Narożnego. Stąd dalej oblodzonym trawersem, po północnym zboczu, przechodzimy jakieś 120 m do grani będącej prawym ograniczeniem kuluaru Ecles. Wyżej już tylko śnieżnymi, stromymi graniami musimy zrobić 500m przewyższenia na Mt. Blanc Courmayeur. Grzbiet, ten przechodzimy z liną w plecaku, bo nie byłoby się z czego tutaj asekurować. Śnieg jest miękki i przepadający. Idziemy po śladach poprzednich zespołów, ale nogi zapadają nam się po kolana, a co któryś krok wpadamy prawie po pas. Trzeba się z tego co rusz wygrzebywać i brnąć uparcie w górę. Mamy jednak odrobinę szczęścia, bo otoczyły nas białe chmury i słońce przestało dobijać. Przed wpół do trzeciej po południu meldujemy się na najwyższej włoskiej górze. Pół godziny później szukając śladów w totalnie białym otoczeniu stajemy na właściwym Mont Blanc.

Warunki na szczycie są w ten dzień jak na Babiej Górze w zimie, przez co szybko przemarzamy. Dlatego niezwłocznie zbiegamy w stronę Valota. Nie znamy drogi, wszędzie jest biało, ale ślady w śniegu są na tyle widoczne, że idziemy jak po sznurku. Przy Valocie stajemy tylko na moment. Ktoś jest w środku z kłopotami żołądkowymi. Nie potrzebują pomocy zaoferowanej przez Szymona więc kulamy się niżej w stronę Goutier’a. To schronisko mijamy bez zatrzymania i tym co poniżej nazwaliśmy jako najbrzydsze miejsce w Alpach schodzimy do cywilizacji. Słynny żleb Rolling Stones jest uśpiony – mamy fart do warunków. Nie padało od kilku dni, a działanie słońca jest blokowane warstwą chmur. Im bliżej do wioski, którą widzimy daleko w dole tym częściej przystajemy, żeby zrestować. Plecaki wciskają się w ramiona, a nogi coraz mniej pewnie trafiają na kamienie. W sumie zejście ze szczytu do Les Houches to ponad 20 km i zajmuje nam dokładnie siedem godzin. Na mecie maratonu jesteśmy prawie o godzinie 22 w sobotę jeszcze przy lekko niebieskawym niebie. Trzeba się wyspać, bo jutro kolejne 13 godzin w samochodzie.

Cała akcja zajęła cztery dni (24-27 lipca), a samo wspinanie od wejścia w ścianę Aigulle Noire do szczytu Mont Blanc ok. 57 godzin. Było to prawdopodobnie 7 polskie przejście.