Jechać czy nie jechać oto jest pytanie, będzie pogoda czy nie będzie… Takie dylematy nękały nas na kilka dni przed sierpniowym długim weekendem. Zdecydowaliśmy jednak postawić na stare dobre powiedzenie i jego się trzymać, mianowicie: „Są dwa uda, albo się uda albo się nie uda.” Z takim właśnie nastawieniem ruszyliśmy na podbój Tatr do naszych sąsiadów Słowaków.
W składzie dwie Kaśki, Arek i Dominik meldujemy się w hotelu na kolebowym polu pod Wołowiną, gdzie świstak, tamtejszy boy hotelowy rozdziela kwatery. Nam dostaje się czteroosobowa lecz ciut za niska, bo w najwyższym punkcie miała tak z półtora świstaka wysokości.
Nocleg choć twardy działał leczniczo na kręgosłup, a bliskość granitowego sufitu skłaniała do głębszej refleksji i skrupulatnej analizy tamtejszego granitu. Przyrządzanie wspaniałych potraw, wieczorne rozmowy, plany, co, gdzie, kiedy, tygrysie harce, rejsy złotym galeonem czy zachwyt zieloną perłą… tak mijały chwile na kolebowym polu, gdzie co chwila można było słyszeć popiskiwanie hotelowego boya, który bacznie obserwował swoich gości…
Podczas tego krótkiego wyjazdu, oprócz leczniczych masażów i trochę za zimnego nocnego spa udało się pojeździć na Żabim Koniu, dwa razy zjeść Świerze żeberko, poskromić filar Puszkasza oraz pospacerować w pięknej scenerii Mięguszowieckiej Doliny. Było pięknie, aż się chciało iść jeszcze więcej, aż miękły i uginały się kolana gdy po krótkiej przerwie wrzucało się wór na plecy…